Na początku sezonu miałam niezły zgryz. Musiałam uszyć trzy kaftany – każdy w jakiś sposób inny.
Pierwszy miał robić za wdzianko ciężkiego kalibru i trzeba przyznać, że było z nim ciężko. Z powodu niedoboru materiału na wypełnienie musiałam improwizować z krojem, do tego szycie przez – miejscami – cztery warstwy koca, ale udało się. Vlad zadowolony, bo nie dość, że może w tym walczyć to jeszcze z łuku strzelać… musimy jeszcze tylko uzupełnić guzy.
Z kolejnym kaftanem było niemniej zabawy, bo od stwierdzenia “Kochanie, nie mam co na siebie włożyć” do stanu – “jeszcze tylko obrobić ściegi i wszyć guziki” zdążyłam w cztery dni. A że małżonek mój “szlafroka” nie chciał to miałam zabawę z dopasowywaniem do jego wyrazistej figury. Grunt, że wyszło akceptowalnie.
Po takich bojach ostatni kaftan to była już czysta przyjemność.
Później dorobiłam pod szyją zapięcie na guza, ozdobiłam krajeczką łączenia na rękawach i mam nadzieję, w przyszłym roku będzie się jeszcze nadawał :)
Wykroje były wzorowane na kaftanie z Hedeby i Moschevaja Balka.