Nie zdarzyło mi się pisać tu recenzji książki*, ale moja rzemieślnicza biblioteka rozrasta się w słusznym tempie i czasami warto zwrócić uwagę na perełki, które do niej trafiają, a książka Oli Bystry “Dzikie Barwy” do perełek zdecydowanie należy.
Do tej pory poza bardzo starą i przez wiele osób dyskutowaną książką Weroniki Tuszyńskiej “Farbowanie barwnikami naturalnymi” posiłkowałam się głównie blogami, oraz – od niedawna publikacją Rebeki Desnos “Botanical colour at your fingertips”. Niestety pierwsza pozycja była nieaktualna i zawierała sporo błędów, a druga odnosiła się do roślin które w naszym środowisku trudno zdobić oraz… włókien których nie używam. Z całym szacunkiem do wegańskiego światopoglądu – wełna, to jest to co mnie interesuje głównie.
Książka Oli rozwiązała oba problemy. Jest tam naprawdę końska dawka wiedzy – co, z czym, na jakiej bazie, i dlaczego właśnie tak – wyjaśnione bardzo przystępnie, chociaż da się między wierszami wyczytać i głęboką pasję autorki i rzetelne przygotowanie teoretyczne. Dość powiedzieć, że zanim dojdziemy do opisu poszczególnych roślin dostajemy 100 stron podwalin technologicznych.
Sam dział z przepisami też jest bardzo rozległy. Obejmuje zarówno rośliny które rosną w każdym lesie, czy miejskim parku (jeśli nie wiecie co barwiącego rośnie w mieście przeczytajcie ten wpis), takie, które znajdziemy w aptece za rogiem, jak i dość egzotyczne, np. indygowiec, ale te możecie nabyć w sklepie Oli.
Pracę z książką bardzo ułatwia “ściąga” z potencjalnie możliwych do uzyskania kolorów. Oczywiście nie jest to pełna paleta, ale daje na szybko pojęcie czego się po danej roślinie spodziewać.
Rośliny ułożone są alfabetycznie, z podziałem na części, jeśli dają inne kolory lub zbiera się je w innym okresie.
Mi osobiście zabrakło “kalendarza zbiorów”, bo jak już uda mi się wyrwać w teren lubię wiedzieć czego mam szukać. Zasada jest niby prosta: korzenie i kora – zimą, liście i kwity latem, a owoce jesienią, ale… od każdej zasady są wyjątki, więc na podstawie książki macie ode mnie małą ściągę.
Czy można było w tej książce zawrzeć więcej przepisów? Oczywiście, ale macie dzięki niej takie przygotowanie, że możecie sami zacząć eksperymentować. Czy dało się tą książkę wydać lepiej? Pewnie tak – osobiście trafiłam na niedokładnie docięte strony i moim skromnym zdaniem zdjęcia sporo tracą wydrukowane na matowym papierze, ale poza tymi drobnymi zgrzytami książka wydana jest starannie, skład jest przejrzysty i wysmakowany, a ilustracje kuszą, żeby samemu stanąć przy garach.
Podsumowując, jeśli do tej pory uważaliście książkę Tuszyńskiej za Biblię, to Ola napisała Nowy Testament.
I nie, nie zleciła mi tej recenzji , nie jestem jej nic winna, po prostu uważam, że jest to kawał dobrej roboty i wspaniała książka, którą sama sobie kupiłam jeszcze w przedsprzedaży.
Książkę i składniki możecie kupić na STRONIE OLI (#notaffiliated) miłej lektury i pięknych kolorów ;)