Tak to chyba można najadekwatniej określić.
Na wszystkie fejsbukowe słitfocie z imprez reaguję dreszczami, jedną krajkę robię trzeci tydzień, a ręcznie tkany len czeka aż mi minie uraz do igieł. I jeszcze trochę poczeka.
Nie, żeby mój sezon był jakoś bardzo zajęty. Wręcz przeciwnie. Jedna impreza w maju, jedna w czerwcu i jedna w sierpniu… a takie były wspaniałe plany. To chyba dlatego jak już mi się udało wyrwać od pieluch na dłużej niż 24h padałam jak mucha nieważne jak zimna noc, czy jak wspaniała zabawa toczyła się nad głową. (A potem wychodzi że jestem dziwak i odludek). I zostaje niedosyt. Męczący jak katar na kacu. Nie mówiąc już o zazdrości, że sama będąc po niewłaściwej stronie obiektywu nie mam żadnych fotek, żeby się pochwalić. Eh, babska próżność.
Na pocieszenie zostanie mi kilka zdjęć z Wolina
Wolin 2012 |
i nadzieja, że znajdę się na jakiejś fotce w galerii państwa Szlósarczyków.
Chyba, że ktoś zna lepsze lekarstwo?