Parafrazując pewno powiedzenie z czasów szkolnych:
Pamiętaj farbiarzu o naczyń czystości
bo czarny bez nie uznaje litości.
Czarny bez jako barwnik to chyba najbardziej kapryśna bestia z jaką do tej pory się spotkałam. Nie dość, że lnu nie łapie prawie wcale, to pod wpływem słońca wełna nim farbowana blednie i brązowieje (w wersji bez zaprawy i utrwalaczy). A w dodatku jest niesamowicie wrażliwy na zmiany ph wody i współczesne chemikalia. Zawsze staram się ostrzegać, żeby absolutnie i pod żadnym pozorem nie prać naturalnie farbowanych rzeczy w proszkach. Da się zapomnieć o własnej radzie? Da się. I dlatego chciałam wam pokazać czym to się kończy.
Czesanka w kolorze ‘bzowym” czekała sobie na uprzędzenie dość długo, niestety jest to jedyne zdjęcie w kolorze wyjściowym
Chyba się tą paletą tu nie chwaliłam, więc od góry trzy razy orzech włoski, barszcz ukraiński (obierki buraka, marchewki i łuski cebuli – pomysł podpatrzyłam na którymś blogu, niestety nie pamiętam jakim), wrotycz, rumianek, bez i kolor wyjściowy. Jeśli dobrze pamiętam wszytko bez zapraw i utrwalaczy.
Ale wracając do bzu. Skoro już go uprzędłam postanowiłam wykończyć na mokro – zwykłe płukanie w gorącej wodzie. I tu nastąpiła katastrofa. Okazało się, że w misce pozostał osad z jakichś chemikaliów. Nie wiem czy to wybielacz, czy proszek czy moja córa postanowiła umyć zabawki i zostało mydło… grunt, że coś było i wełenka niemal natychmiast zaczęła zmieniać kolor.
Szczęście w nieszczęściu motek był dość mocno skręcony możecie więc zobaczyć resztki oryginalnego koloru. Cieniowanie z tych ciekawszych, ale kompletnie nie o to mi chodziło. Cofnąć się tego nie da w żaden sposób, więc do głowy przyszło mi jedyne rozwiązanie – uprać to w dużej ilości proszku (duża garść na około 3 l)- bardziej się tego zepsuć nie da, a może coś interesującego z tego wyjdzie.
I wyszło!
Górny motek to właśnie moja katastrofa. Dla porównania poniżej liście brzozy, sprzed…2 lat? Nie polecam takiego “ratowania” na gotowych tkaninach, bo mogą powstać dziwne plamy, ale w wypadku małej ilości włóczki może się sprawdzić. Zawsze lepiej mieć seledyn niż nici do wywalenia, pytanie tylko czy nadal można to nazwać “naturalnym farbowaniem”?Przypuszczam, że podobny efekt można by uzyskać jakąś dość mocna zasadą, ale chemikiem nie jestem, więc pewności nie mam.
Na koniec jeszcze jedno porównanie. Jakiś czas temu testowałam barwienie kurkumą i pojawiły się komentarze, że cebulą można otrzymać podobny kolor. Otóż proszę:
Na górze kurkuma, poniżej cebula. Skrajnie różne odcienie żółtego. Możliwe też, że dałam zbyt mało łusek cebuli – temat do przetestowania, jak tylko uzbieram dość łusek. Póki co jednak zostawiam kolory. Na swoją chwilę sławy czekają piękne polskie wełny w barwach naturalnych.
3 Comments
Kiedyś z Katlą bawiłyśmy się na grodzie tak, że barwiłyśmy kawałki wełny w bzie na bzowy, a potem wygniatałyśmy w pianie z mydła, mocno zasadowej – wychodziły granaty z odcieniem fioletu, całkiem fajne kolorki, acz później szybko szarzały.
Fajnie z tego wybrnęłaś – ładny ten seledyn!
Ja się bzem za bardzo nie bawiłam do tej pory (jakoś tak się składa od paru sezonów, że w porze dojrzewania owoców mam zawsze w cholerę roboty), ale w sumie za bardzo mnie nie kusi – właśnie przez tę nietrwałość. Małe próbeczki, które zrobiłam jakieś 2 lata temu i wystawiałam okazjonalnie na słońce, zdążyły kompletnie wyblaknąć i poszarzeć (a reszta wystawki trzyma się dobrze).
Ale z kolei Żywia ma jakąś magiczną kieckę, która cały czas jest fioletowa, chociaż jeździ już kilka lat. Jeśli dobrze pamiętam, była farbowana bzem już nieźle przefermentowanym i zagrzanym w bagażniku, może ma to jakiś związek?
Możliwe. Możliwe też, że była jakoś specjalnie utrwalana. Ja się farbowaniem bawię przy okazji i jak najmniejszym nakładem chemii pobocznej, więc bardzo możliwe że cos pominęłam.